Dom pogrzebowy “Watson” – najlepszy wybór.
W małym i skromnym kościółku Baptystów w Tennessee rozbrzmiewał wesoły śpiew, który niósł się po całym lesie.
W małym i skromnym kościółku Baptystów w Tennessee rozbrzmiewał wesoły śpiew, który niósł się po całym lesie.
Cóż, trochę inaczej to sobie wyobrażałam w Wirginii Zachodniej. Z pewnością nie miałam stać zmarznięta i przemoknięta przed zakładem karnym o zaostrzonym rygorze, ale rzeczywistości nie oszukam: tak właśnie jest.
Nie wszyscy Amerykanie powitają podróżnika z otwartymi ramionami. Nie wszyscy obdarzą uśmiechem, nie wszyscy dziarsko zapytają: „jak się masz?!”.
Był to jeden z tych dni, które spędziliśmy na pustyni pod Meksykiem. Słońce świeciło jeszcze bardzo wysoko. Roziskrzony piach rozpościerał się aż po horyzont.
Zacznijmy od tego, że w ogóle nie miało nas tutaj być. Luizjana nigdy nie siedziała mi w głowie. Mokradła, węże, pająki i aligatory to zupełnie nie moja bajka.
Wjechaliśmy do Luizjany. Nie miałam żadnego planu. Spojrzałam w mapę i po prostu udałam się do pierwszego miejsca, które miało w nazwie słowo „beach”.
To był nasz trzeci dzień na pustyni. Mocno wyczekiwany. Po pierwsze: w końcu mieliśmy spędzić noc w łóżku i korzystać z prysznica bez konieczności główkowania nad tym, gdzie go znaleźć.
Jesteśmy, żyjemy, mamy się dobrze! Pierwszy tydzień podróży był mocnym początkiem. Nie miałam ani czasu, ani prądu, ani miejsca do blogowania.
Tak napisałam z pełnym przekonaniem kilka dni temu na blogu. Dzisiaj – 3 dni później – już wiem, o ile łatwiej postawić takie zdanie, kiedy plan zmienia się na atrakcyjniejszy.
Siedzę w kasynie. Przyglądam się ludziom przez gęsty dym tytoniowy.
Najnowsze komentarze