Zacznijmy od tego, że w ogóle nie miało nas tutaj być. Luizjana nigdy nie siedziała mi w głowie. Mokradła, węże, pająki i aligatory to zupełnie nie moja bajka. Oczami wyobraźni widziałam nas w kaloszach – przestraszonych, rozglądających się dookoła i próbujących wyciągnąć gumiaki z bagna. Tak, zdecydowanie wolę góry. Jednak podróżowanie bez założonego z góry planu może zaowocować wizytą w zupełnie niespodziewanym miejscu. I tak zatrzymaliśmy się w Luizjanie.
Jak ja się cieszę, że tak się stało! Mokradła Luizjany to jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie w życiu widzieliśmy. Dlaczego? Bo każdy centymetr, każdy milimetr jest pełen życia. Wszystko tętni, wydaje odgłosy, przybiera każdy możliwy odcień niebieskiego, zielonego i brązowego. Jak cudownie jest odkrywać dla siebie nowe miejsca, pokonywać uprzedzenia i lęki.
Pierwszego dnia znalazłam na mapie plażę nad Zatoką Meksykańską. Postanowiłam zabrać tam młodego i była to dobra decyzja. Początkowo nic nie zapowiadało cudownej, pustej plaży i ciepłej wody – długa przeprawa przez bagna zasiała w nas pewną obawę. Na szczęście plaża była piękna i prawie* cała dla nas. Zostaliśmy na noc. Niestety mieliśmy okazję przekonać się na własne oczy, ile śmieci wyrzucają na brzeg wody Zatoki.
*(zajrzyjcie w poprzedni post).
W drodze na plażę wstąpiliśmy do Visitor Center – najdziwniejszego, jakie w życiu widziałam. W budynku nie było nikogo, a wystawy zwiedzało się na własną rękę. Właśnie tam Młody zobaczył zdjęcie aligatora i od tej pory nie dawał mi spokoju – MUSIMY zobaczyć forfitera. „Wspaniale” – pomyślałam. Ledwo zostawiliśmy za sobą grzechotniki, a teraz mamy się czaić na aligatory. Zapytałam miejscowych, co zrobić, żeby: A) zobaczyć aligatora B) nie zostać przez niego zjedzonym C) nie korzystać z wycieczki z przewodnikiem. Wyszło na to, że najlepiej zostać na noc w jakimś miejscu przy drodze, która z dwóch stron otoczona jest bagienkiem. Wtedy mamy sporą szansę, że nad ranem/wczesnym rankiem zobaczymy aligatora wędrującego na drugą stronę.
Drugiej nocy zaczailiśmy się więc na forfitera, ale niestety nie wynurzył się. Wolę nie myśleć, jak głupio wtedy wyglądaliśmy. Na szczęście nocna eskapada nie była bezowocna. Zobaczyliśmy przepiękny wschód i zachód słońca. No dobrze, ale co dalej z tymi aligatorami?
Oczywiście widziałam reklamy biznesów oferujących wycieczki łodzią po bagnach w poszukiwaniu aligatorów. Niestety – jakoś nie przekonywały mnie hasła reklamowe pt. „weź małego aligatorka na ręce!”, lub „nakarm aligatora”. Poszperałam trochę w Internecie i znalazłam mężczyznę, który oferował eko-wycieczki na wsi, jakieś dwie godziny od miejsca, w którym się zatrzymałam. Zapakowałam Przemka do auta i pojechaliśmy pod wskazany adres. „Biuro” okazało się pick-upem zaparkowanym przy jeziorze. W środku siedział młody, pulchny mężczyzna. „Dzień dobry! Ma pan dla nas dzisiaj czas?” – zapytałam. „Mam, aż za dużo!”. I tak wsiedliśmy na łajbę (byliśmy zupełnie sami!) i za 20 dolarów pływaliśmy po mokradłach Luizjany przez kilka godzin! Corey był wspaniałym, świadomym i zabawnym przewodnikiem. Jedynym jego mankamentem był fakt, że nie dało się z nim żartować o szwagrze, predatorze i forfiterze. Nie można mieć wszystkiego. Corey bez prowokowania, łapania małych aligatorów i rzucania jedzenia zwierzętom, pokazał nam bagniska w ich najpiękniejszym wydaniu. Chyba nigdy tak bardzo nie cieszyłam się z wycieczki z przewodnikiem. Był to bardziej wypad nad jezioro z kumplem, niż nudna pogadanka z facetem krzyczącym przez megafon „3 O’CLOCK, LADIES AND GENTLEMEN!”.
Warto korzystać ze zorganizowanych wycieczek świadomie. Niestety: ludzie dla kilku groszy zrobią wszystko. Czasem może się wydawać, że obecność przewodnika daje gwarancję profesjonalizmu, ale niestety nie zawsze tak jest. Właściciele firm karmią dzikie zwierzęta, wyciągają je z wody i przyzwyczajają do człowieka. I będą to robić, dopóki ludzie reagują na bannery z podpisem „przytul małego aligatora już dzisiaj!”. Zanim udacie się na jakąkolwiek wycieczkę, sprawdźcie, jak jest przeprowadzana i czy nie krzywdzi zwierząt.
Ciekawostka: płynąc przez jezioro, Corey pokazał nam drewniany podest i linę zwisającą z drzewa. „Wiecie co? Wiem, że kiedyś 3 osoby zdecydowały się skoczyć z tej liny do jeziora” – uśmiechnął się. „Słucham?!” – po zobaczeniu ze dwudziestu par aligatorzych ślepi łypiących na nas z wody, wydawało mi się to czystym szaleństwem. Jakiś czas później zobaczyliśmy na podeście dwie osoby: chłopaka i dziewczynę. Podpłynęliśmy do nich i… tak, zdecydowali się skoczyć do jeziora pełnego aligatorów.
Kolejne dni spędziliśmy na odwiedzaniu plantacji i poznawaniu historii niewolnictwa oraz Wojny Secesyjnej. To oczywiście temat na oddzielny post, nie da się wszystkiego wrzucić do jednego worka. Dzisiaj podeślę Wam kilka zdjęć ze słynnej plantacji Oak Alley.
To, czego uczy mnie pobyt w Luizjanie to zdecydowanie otwartość. Poglądy mieszkańców często są bardzo sprzeczne z moimi, jednak staram się nie wdawać w kontrowersyjne dyskusje. Oni także. Dzięki temu zauważyłam, że pomimo dzielących nas różnic, nadal możemy być dla siebie przyjaźni i serdeczni. Chociaż wciąż przecieram oczy ze zdumienia, kiedy zaciekły przeciwnik imigrantów zaprasza mnie na kolację do swojego domu. Podobnie jest z przyrodą Luizjany: początkowo tak obca i nieprzyjazna, z czasem wystrzeliła na moje podium najpiękniejszych miejsc w Stanach.
Kategorie: STANY KONTYNENTALNE, STRONA GŁÓWNA, ZDJĘCIA/VIDEO