To był nasz trzeci dzień na pustyni. Mocno wyczekiwany. Po pierwsze: w końcu mieliśmy spędzić noc w łóżku i korzystać z prysznica bez konieczności główkowania nad tym, gdzie go znaleźć. Po drugie: ukrop na pustyni Chihuahua w Teksasie po prostu przerósł nasze wyobrażenia.
Prawie trzy dni błądzenia po pustkowiach, trzy dni wdychania kurzu nagromadzonego przy piaszczystych drogach i trzy dni praktycznie bez ludzi. Jeśli dorzucić do tego całą podróż z Seattle, cieszyłam się, że w końcu odpocznę. Postanowiliśmy zatrzymać się na kolejne dwie noce w Terlingua, obszarze tuż pod granicą z Meksykiem. W sezonie(zimą), jest to wioska turystyczna. W lato nie spotka się tutaj zbyt wielu ludzi. Z tej okazji zarezerwowaliśmy sobie tipi na pustyni (poza sezonem jest to tańsza i mniej oblegana przyjemność). Samo dotarcie do tipi nie było łatwe: temperatury sięgały powyżej 40°C, niektóre przejazdy były fatalne (żeby dotrzeć do asfaltowej drogi, musiałam przejechać przez pustynne wyżłobienia w piachu). Byliśmy zmęczeni i szczęśliwi, kiedy w oddali na horyzoncie zobaczyliśmy 6 strzelistych namiotów, drgających nam przed oczami w upale. Nareszcie!
Zaparkowaliśmy niedaleko tipi i przeszliśmy prosto do tego, w którym mieliśmy się zatrzymać. Z zewnątrz wyglądało imponująco, ale w środku…
-Wooooow… – westchnęliśmy prawie jednocześnie z Młodym.
Znowu poczułam się jak w Harrym Potterze. Pamiętacie te niepozorne namioty, które z zewnątrz zupełnie nie zdradzały faktu, że w środku to całkiem wygodne mieszkanie? Odsłoniliśmy płótno tipi i oto, co zobaczyliśmy: wielkie łóżko, pufy, kanapa, biurko, fotele, dywany, wentylator. Miejsce, w którym spokojnie mogłaby się odbyć impreza dla 20 osób. Zatopiłam się w wygodnym fotelu, Przemek skakał po łóżku. Odpoczywaliśmy od gorąca…
Zaczęło się już ściemniać. Zapaliłam światło w tipi i dopiero wtedy zastanowiła mnie jedna rzecz: przecież tutaj może wpełznąć każda pustynna kreatura. Tipi nie są szczelne: od ziemi do płótna namiotu jest kilka centymetrów przestrzeni. Przypomniałam sobie sytuację sprzed 3 dni:
Chcieliśmy właśnie skorzystać z toalety na rest area, kiedy krzyknął do nas mężczyzna w kowbojskim kapeluszu: „Waait!”. Wbiegł z łopatą do toalety i wyszedł minutę później z małym, przeciętym na trzy części grzechotnikiem. „No, teraz już możecie wejść. Zupełnie o nim zapomniałem”. Potem Sam (tak miał na imię) wyjaśnił, że to już trzeci dzisiaj i żebym uważała na południu na skorpiony i węże. Samo słowo wąż przyprawia mnie o dreszcze, ale starałam się o tym nie myśleć. Wystarczy uważać na to, gdzie stawia się nogi i będzie dobrze.
Wróciłam myślami do naszego tipi. Wyglądało na to, że tylko nasze jest dzisiaj zajęte. Przejrzałam informacje, które kilka dni wcześniej wysłał mi właściciel tego miejsca: faktycznie, pisał o zwierzątkach. Przeczytałam wszystko dokładnie. Hmm, żeby uniknąć spotkania ze skorpionem, najlepiej zgasić światło. Skorpiony zjadają insekty, które przecież lgną do lamp. No tak, ale jeśli wyłączę światło, to jak zobaczę, czy mamy w środku węża?
Spróbowałam odgonić tego rodzaju dylematy i zajęłam się czymś innym. Położyłam Przemka spać, zostawiłam tylko przyćmione światło małej lampy i ponownie zatopiłam się w moim wygodnym fotelu. Ale ze mnie panikara, uśmiechnęłam się do siebie. Otworzyłam książkę i pogrążyłam się w lekturze.
Właśnie skończyłam czytać kolejne opowiadanie Neila Gaimana. Zamknęłam książkę, przeciągnęłam się i rozejrzałam. Zanim zdążyłam całkiem ściągnąć okulary, znów przycisnęłam je do nosa. Leżał na drugim schodku. Ułożył swoje sprężyste ciało w sinusoidę i sprawił, że serce podeszło mi do gardła. Naprawdę mam fobię. Panicznie boję się tych stworzeń. No i co ja mam teraz zrobić? Wydawało mi się, że to jeden z tych jadowitych gatunków, o których czytałam przed chwilą. Rozejrzałam się po pokoju.
Gdyby ktoś tam wszedł minutę później, z pewnością wybuchnąłby śmiechem: spanikowana dziewczyna stała pośrodku tipi z rozłożonym statywem od aparatu i gadała do węża, żeby tylko się nie wyrywał.
W końcu wyrzuciłam węża z namiotu, co nie było zbyt trudnym zadaniem. Dużo gorzej było z moją głową. Nagle każdy szelest brzmiał, jak syk; każdy cień miał kształt skorpiona. Jakąś godzinę później kolejny wąż oraz kilka większych robali odwiedziło naszą miejscówkę, niemal doprowadzając mnie do płaczu. Powtórzyłam niezgrabną czynność. Młody obudził się i powiedział, że musi iść do toalety. Ucieszyłam się.
-Przemek, a może chcesz pojechać do parku i porobić ze mną kilka nocnych zdjęć?
To był oczywiście absurdalny pomysł, bo księżyc świecił w pełni. Tej nocy zdjęcia gwiazd równie dobrze mogłabym robić w centrum metropolii). No, ale pojechaliśmy. Uspokoiłam się trochę, wyciszyłam i wytłumaczyłam, że jestem przecież na pustyni. Jeśli będę zachowywać się rozsądnie, nic się nie wydarzy. Godzinę później wróciliśmy. Już miałam wychodzić z auta, kiedy okazało się, że jednak nie jesteśmy tutaj sami. Z jednego tipi wyszła młoda dziewczyna. Stanęła na ścieżce, wyciągnęła ręce i zaczęła jęczeć w stronę księżyca, niczym wilkołak, a potem znów wgramoliła się pod płótno. Głowa nadal pękała mi od upału i nie wiedziałam już, czy to mi się wydaje, czy nie. Byłam prawie pewna, że przez chwilę w naszym namiocie ktoś gra na moim ukulele. Robiło się jasno. W końcu wyszłam z auta, wzięłam Przemka na ręce i wróciłam do tipi. Sprawdziłam pościel i położyłam go spać. Wzięłam ukulele do ręki: było rozstrojone, a przecież kilka godzin wcześniej je nastroiłam. Miałam już tego dość. Postanowiłam, że po drzemce natychmiast stąd uciekam. Zamknęłam oczy i usnęłam.
Obudził nas upał. W świetle dziennym wszystko wydawało się przyjazne, a sen zdecydowanie poprawił moją trzeźwą ocenę sytuacji. Szybko zrezygnowałam z pomysłu porzucenia naszego tipi przed czasem. I dobrze, że to zrobiłam. Tego dnia poznaliśmy Brandona, muzyka country z Memphis, który zaprosił nas na swój koncert wieczorem. Siedzieliśmy przez dłuższy czas na ławeczce przed sklepem i rozmawialiśmy. Okazało się, że Brandon zostaje tej nocy w tipi, tuż obok naszego. Po koncercie umówiliśmy się na ognisko i piwko. Tego dnia poznałam też niebieskooką kobietę, która opowiadała o życiu na pustyni, granicy meksykańskiej i teksańskiej mentalności. Wieczorem, razem z około dwudziestoma osobami piłam teksańskie piwo i cieszyłam się znośniejszą temperaturą. Przemek bawił się na galerii drewnianego budynku. Po zmroku wróciliśmy do tipi. Tej nocy na polu namiotowym było więcej ludzi. Razem z Brandonem posiedzieliśmy trochę przed tipi. Niestety, muzyk nie ogarnął rozpalenia ogniska, więc zostało nam tylko piwo. Już bez paraliżującego strachu wyrzuciłam z namiotu mojego trzeciego węża w karierze. Następnego dnia poznałam jeszcze kilka osób i pojechałam z Brandonem do Parku Narodowego Big Bend. Nie licząc spotkania z patrolem granicznym, spędziłam bardzo miły, piękny i zupełnie pozbawiony węży dzień.
Kategorie: STANY KONTYNENTALNE, STRONA GŁÓWNA