Jesteśmy, żyjemy, mamy się dobrze! Pierwszy tydzień podróży był mocnym początkiem. Nie miałam ani czasu, ani prądu, ani miejsca do blogowania.
Właśnie pierwszy raz zażywam prądu (ładuję elektronikę, rzecz jasna) i myślę, że to dobra okazja do nadrobienia zaległości. Gdybym miała w kilku słowach opisać ten tydzień, wybrałabym chyba takie: pożar, dym, niedźwiedzia kupa, poszukiwanie prysznica i góry. Nie jestem pewna, czy to zachęcający dobór wyrazów, więc dodam jeszcze: piękne zwierzęta i dzielny czterolatek.
Odkąd wyjechaliśmy z Młodym z Seattle, cały czas próbujemy uciec przed szaromleczną, czasami pomarańczową, kurtyną dymu. Pożary lasów szaleją w Stanach i Kanadzie, a dym stara się zasłonić wszystko to, co piękne. Pierwszego dnia postanowiliśmy, że mimo wszystko pojedziemy na północ, do Parku Narodowego Glacier. Wiedzieliśmy, że część parku płonie już drugi rok z rzędu: żywioł zniszczył kilka prywatnych budynków oraz hotel. Ale wiedzieliśmy też, że część Glacier jest otwarta i z jakiegoś powodu chcieliśmy tam pojechać. Jak się okazało, była to dobra decyzja. Dym zniechęcił wielu turystów do odwiedzenia parku i wiele szlaków mieliśmy tylko dla siebie. Zwykle latem jest to miejsce bardzo zatłoczone. W Montanie zostaliśmy prawie tydzień – to dłużej, niż zakładaliśmy. Piękna Montany i Gór Skalistych nie da się ukryć kłębami dymu. W północnej części stanu, nawet jeśli nie patrzysz przed siebie, tylko pod nogi, jest cudownie. Wałęsaliśmy się więc po górach, w bezpiecznej odległości od pożaru.
Trzeciego dnia zrozumiałam, że ta podróż będzie inna od poprzednich: Młody przeszedł 14 kilometrów, po dwóch stromych szlakach w górach, zostawiając za sobą wielu dorosłych, rezygnujących w połowie. Kiedy robił się zmęczony, siadał na chwilę i mówił: „ja się nie poddaję mamo, ja odpoczywam”. Wygląda na to, że możemy wskoczyć na wyższy level podróżowania.
Kiedy tak chodziliśmy po górach, zobaczyliśmy grupę siedmiu osób, ściśniętych w kółku i pochylonych nad czymś. Żywo dyskutowali, jedna kobieta rozglądała się nerwowo wokół siebie. Wiedziałam, że Harry Potter to nie ściema! Przecież oni na pewno zaraz złapią za świstoklik. Nie możemy tego przegapić, idziemy! W miarę, jak się zbliżaliśmy, zaczęłam wyraźniej słyszeć strzępy rozmów: „Nie… to raczej nie jest to…”; „Ale zobacz w książce, oczywiście, że tak!”; „Dobra, chodźmy… Jakie to ma znaczenie? I tak wiemy, że tutaj są”.
-Dzień dobry! – zawołałam – co tam macie?
-A na kupach się znasz?
-Eeee, chyba nie bardziej, niż większość społeczeństwa.
-Bo nam się wydaje, że to jest świeża kupa niedźwiedzia.
W Montanie, szczególnie w okolicach Glacier, żyje sporo niedźwiedzi (w tym grizzly). Nic dziwnego, że wszyscy starają się być czujni. Ostatecznie uznaliśmy, że istotnie jest to kupa niedźwiedzia i warto by było zaśpiewać piosenkę, żeby nie przyszło mu do głowy do nas podejść. Niestety nie znałam słów wybranej pieśni, więc dołączyłam tylko mormorando.
Poza tym w Montanie poznaliśmy wspaniałe małżeństwo, z którym spędziliśmy kilka godzin: Jim i Elizabeth są już na emeryturze i postanowili wyruszyć w podróż z Illinois do… nie wiadomo dokąd. Podobnie jak my jeżdżą bez sztywnego planu. Zachwycali się Młodym, a ja chętnie wysłuchałam ich opowiastek. Czy wspominałam już, że z Przemkiem dużo łatwiej nawiązuje mi się znajomości?
No dobrze, ale dlaczego właściwie zatytułowałam post „gra przygodowa”? Bo niemal cały czas mamy przed sobą różne zadania, które wymagają pewnego skupienia. Codzienne zadanie nr 1: znaleźć kawałek trawy do spania. Wbrew pozorom nie jest to takie łatwe. Raz pomógł nam leśniczy, który wskazał drogę do dużego parkingu w Glacier i puścił do nas oko. Wprawdzie parking jest zamykany na noc, ale zwykle nikt tego nie sprawdza. Innym razem znaleźliśmy darmowy i zupełnie pusty kemping nad jeziorem, należący do plemienia Salish. Codzienne zadanie numer 2: dostęp do czystej wody. Płatne kempingi, zwykle bardziej wypasione niż te prymitywne są niezłym rozwiązaniem. Można tam skorzystać z prysznica, bez konieczności płacenia za noc. Codzienne zadanie numer 3: jedzenie. Prawie całkowicie zrezygnowaliśmy z kupowania przygotowanego jedzenia i codziennie gotujemy sami. To jest chyba najfajniejsze zadanie: Młodemu bardzo się to spodobało. Z uwagi na zagrożenie pożarem, prawie wszędzie jest zakaz rozpalania ognisk. Na szczęście przed wyjazdem kupiłam palnik na butan za 20USD. Myślę, że do dzisiaj te 20 dolarów zwróciło mi się ze trzy razy.
Teraz już czuję, że czas ruszać na południe. Chcę uciec od wszechobecnego dymu. Dotarliśmy do Kolorado. Po drodze odwiedziliśmy kilka miejsc, między innymi jaskinie Clark&Lewis, ale to temat na oddzielny post. Niebo niestety nadal wygląda, jakby ktoś zawiesił pod nim cienką, szarą tkaninę, zza której ledwo widać słońce. Decyzja jest jasna: jedziemy do Teksasu! Mam nadzieję, że teraz będę miała częściej dostęp do Internetu.
Na koniec małe deja-vu: w kawiarni za parkiem poznałam kelnera – Mariana z Rumunii. Pracuje tam w ramach programu work&travel. Przypomina Wam to o kimś? Ja zaraz pomyślałam o Todorze. Na dodatek Marian także nam pomógł: poinformował nas o zamknięciu kilku dróg na południe i polecił, żebyśmy jeszcze raz sprawdzili naszą trasę. Okazało się, że miał rację a my musieliśmy wybrać inną drogę. Przepraszam za przydługi post. Trochę się nazbierało zaległości. T-mobile skutecznie odcina mnie od Internetu. Od czasu do czasu wrzucam story na Instagram, więc wpadajcie!
Kategorie: STANY KONTYNENTALNE, STRONA GŁÓWNA