W małym i skromnym kościółku Baptystów w Tennessee rozbrzmiewał wesoły śpiew, który niósł się po całym lesie. Bardzo lubię amerykański gospel, bo brzmi dużo radośniej niż pieśni w wielu polskich kościołach. Było gorąco, dlatego schowaliśmy się w cieniu drzew na skraju lasu i wsłuchiwaliśmy w muzykę. To był chyba najprzyjemniejszy moment całego naszego pobytu w Parku Narodowym Great Smoky Mountains – trudno, nie zawsze się udaje.
Jeszcze będąc w Teksasie zarezerwowałam nam kilka noclegów na kempingu w parku. Pomyślałam, że miło będzie odpocząć parę dni pod namiotem, mieć do dyspozycji toaletę i nie musieć wyjeżdżać z parku, żeby się przespać. Byliśmy podekscytowani perspektywą kilkudniowego chilloutu. Teraz, ostatniego dnia naszego pobytu w Smoky Mountains, mogłam już ocenić, co z niego wyniknęło: w każdą noc lało jak z cebra. Dwie z nich straszyły też burzą z piorunami i w kółko musiałam usypiać Przemka, którego raz po raz budziły grzmoty. Dni również były deszczowe i pochmurne, chociaż nie do końca mogły zasłonić urodę miejsca. Między namiotami przechadzały się rogacze i czarne niedźwiedzie a zieleń była tak soczysta i jadowita. Momenty, w których świeciło słońce dawały namiastkę tego, jak Smoky Mountains mogą wyglądać w pełnej krasie. Mimo tego, muszę przyznać, że nie bawiliśmy się najlepiej. Bardzo dużo czasu zajmowały nam dojazdy w różne punkty parku – odległości były spore a ruch niezwykle powolny. Także samo miejsce w porównaniu do gór w Polsce, czy w Montanie, nie wywoływało aż takiego zachwytu (co oczywiście nie oznacza, że nie było piękne). Duże zatłoczenie parku skutecznie utrudniało nawiązanie nowych kontaktów (jak wiadomo, im więcej ludzi, tym mniej przyjaciół). Żałowałam, że nie zostaliśmy dłużej w Memphis, u Brandona. Pewne architektoniczne zdziwienie wywołała wieża widokowa na wzniesieniu Clingmans Dome – szkaradne betonowe straszydło. Nazwałam ją „potworem z Tennessee”, chociaż krótka sonda uliczna wykazała, że innym ludziom bardzo się podobała. Na ich szczęście opinia Asi z Rawy Mazowieckiej nie za dużo może z ową wieżą zdziałać. Niechaj straszy im przez wieki, odezwał się głos chochlika w mojej głowie.
Śpiewy w kościele ucichły i zastąpił je rozgardiasz, towarzyszący zwykle ludziom tłumnie opuszczającym pomieszczenie. To wytrąciło mnie z zamyślenia. Prawie wszyscy trzymali w ręku biały wachlarz ozdobiony czarnymi literami. Większość osób była w podeszłym wieku. Nieliczne dzieci wyrywały rodzicom i dziadkom z rąk wachlarze i biegały jak szalone. Młody oczywiście chciał taki sam. W wejściu do kościoła wypatrzył faceta, który rozdawał papierowe harmonijki.
-No to idź, weź sobie.
-Chodź ze mną.
W drodze przypatrzyłam się seniorom. Atmosfera była raczej swobodna, wesoła. Po wyjściu z drewnianego kościółka wszyscy pogrążyli się w rozmowach z przyjaciółmi, gdzieniegdzie wybuchały śmiechy. Prawie wszyscy machali białym wachlarzem. Wtedy moje spojrzenie padło na ozdabiający go czarny napis i wytrzeszczyłam oczy. Litery układały się w hasło reklamowe: „DOM POGRZEBOWY WATSON – NAJLEPSZY WYBÓR”.
Mogłabym napisać coś więcej o Great Smoky Mountains, ale musiałby to być jakiś nudny przewodnik po szlakach albo lista miejsc, w których można coś zjeść. Na szczęście wierzę, że nie po to tutaj jesteście i dużo lepszym zakończeniem tej niezbyt ekscytującej przygody będzie powyższy przykład odważnego marketingu.
No i kilka zdjęć:
Kategorie: STANY KONTYNENTALNE, STRONA GŁÓWNA