Poderwałam się i uderzyłam głową o dach samochodu. Ogłuszający jazgot wyrwał mnie ze snu tak gwałtownie, jakby ktoś zaczął grać mi tuż nad uchem na akordeonie.
Chwila. Ktoś naprawdę grał mi tuż nad uchem na akordeonie.
Przemek. Od trzech dni nie rozstawał się ze swoim nowym ulubionym (moim niekoniecznie) instrumentem. Cisnął na nim zawzięcie za każdym razem, kiedy wsiadaliśmy do auta, przed zaśnięciem, tuż po przebudzeniu, w drodze do toalety i podczas przygotowywania posiłków. Opowiem Wam krótką historię akordeonu, który skutecznie zakłócił mój rytm dobowy i wystawił na próbę wytrzymałość nerwową. Akordeonu najfajniejszego na całym świecie.
Jeszcze przed rozpoczęciem podróży, znalazłam w Internecie informację o polskiej społeczności na Wielkich Równinach. Dogrzebałam się do maleńkiej wioski Farwell w Nebrasce, która kiedyś nazywała się Nowy Poznań. Tuż obok znajdowała się wieś Ashton, licząca około 300 mieszkańców, a w niej… Centrum Dziedzictwa Polskiego. Od jakiegoś czasu miałam ochotę wybrać się w tę okolicę. Okazja natrafiła się zaraz po naszym wyjeździe ze Smoky Mountains. Nie mieliśmy żadnych planów, a Farwell to jedyny pomysł, jaki przychodził mi do głowy. Czemu nie? Stamtąd możemy pojechać na północ, do Dakoty Południowej. Wyruszyliśmy zatem do Nowego Poznania. Droga zajęła nam dwa dni. Nocleg zaliczyliśmy na stacji benzynowej. Jak to często bywa na Równinach, wieczorem rozpętała się burza i nie dawała zasnąć. Młody jakoś sobie poradził, ale ja wciąż przewracałam się z boku na bok w bagażniku. Zaczęłam grzebać w Internecie i nagle – bingo! Okazało się, że następnego dnia w Ashton odbywa się Festiwal Polski 2018!
Droga była dość monotonna. Wciąż jechaliśmy wzdłuż pól, mijając czasami maleńkie wioski. W końcu dotarliśmy na miejsce imprezy. Wieś była dość mała i zupełnie pusta. Minęliśmy kościół i znaleźliśmy się pomiędzy Centrum Dziedzictwa Polskiego, a sporym budynkiem przypominającym remizę. Odgłosy muzyki i zabawy utwierdziły mnie w przekonaniu, że to właśnie tam powinniśmy się udać. Pchnęłam drzwi i weszłam do przedsionka dużej sali. Za stolikiem siedziało dwóch starszych mężczyzn pogrążonych w żywej dyskusji. Odczekałam minutę, ale nie zwrócili na mnie uwagi, dlatego przerwałam:
-Dzień dobry – zaczęłam. Przyzwyczaiłam się, że na takich imprezach większość ludzi mówi po polsku.
-Ę? – dostrzegłam szczere zdziwienie w oczach jednego z rozmówców.
-Nie poznaje pan języka?
-Nie. A co to za język?
Tuż za jego plecami wisiał wielki plakat z napisem „KOCHAM POLSKĘ”.
-Polski.
-Polski?!
-No tak, polski.
-JAAAAAAAASOOOOON! JASON! CHODŹ. TUTAJ. SZYBKO! PANI MÓWI, ŻE UMIE PO POLSKU!!!
Jason był pierwszym, którego poinformowano, że do Ashton przyjechał ktoś z Polski. Wieść jednak szybko powędrowała dalej i wywołało to takie zaskoczenie, że przez jakiś czas czułam się zawstydzona. Okazało się, że mężczyzna, który nie rozpoznał polskiego, na nazwisko miał Kozłowski. Było też kilku Matusiaków, Krawczyków i Kowalskich. Kiedy weszliśmy do sali, przekonaliśmy się, dlaczego wieś wydała się nam tak pusta – wszyscy byli tutaj. Po rozprzestrzenieniu się wieści o naszym przybyciu, musieliśmy odpowiedzieć na szereg pytań dotyczących Polski, języka polskiego i polskiej kultury, a także degustować i oceniać dania przygotowane z okazji festiwalu:
-Czy mogłabyś pomóc mi wymówić moje nazwisko? Jestem pewien, że robię to prawie dobrze, ale wciąż mam wątpliwości.
(Kilka prób i niski staruszek wypowiedział w końcu „Krawczyk”).
-Joanna! Mój ojciec chyba nadal mówi po polsku, poczekaj tu chwilę, zaraz go przyprowadzę!
(Faktycznie, ojciec mówił trochę po polsku. Stwierdził, że kiedyś musimy wybrać się razem do Krakowa, bo zawsze o tym marzył).
-Proszę, powiedz Jeannie, że źle przygotowała plakat! Tyle razy jej mówiłem, że powinna napisać przez „V”, ale ona wciąż upierała się na „W”. No i na pewno nie powinna pisać „WAS”, tylko „WAM” (wskazał na litery układające się w napis „WITAMY WAS”.
(Mężczyźnie ciężko było pogodzić się z faktem, że przyznałam rację Jeannie).
-W Polsce słuchacie takiej muzyki, prawda? – tęga kobieta przytupywała w rytm melodii granej przez kapelę na scenie.
(Melodia przypominała mi przaśny walczyk, chociaż wszyscy z przekonaniem opowiadali, że to polka. Powiedziałam miłej babeczce, że nie do końca gustujemy w takiej muzyce i że tak, jak cały świat, słuchamy Justina Biebera)
-Chodź koniecznie, Joanna. Sprawdź, jak nam wyszła czerninka. Lubisz czerninę, prawda?
(Informacja, że nigdy nie jadłam czerniny, wywołała zdziwienie. „Przecież w Polsce wszyscy jedzą czerninę!”).
-No dobrze, ale pierogi to na pewno jecie, prawda? Spróbuj naszych pierogów.
Zostałam wciągnięta w wiele rozmów, odpowiedziałam na mnóstwo pytań i wszyscy przyjęli nas ciepło. Kiedy już myślałam, że nic mnie nie zaskoczy, ktoś popędził po księdza. Ten szybko do mnie podszedł i uparł się na wspólne zwiedzanie parafii i Centrum Polskiego. W końcu próbował mnie nakłonić do zakupu zastawy z Bolesławca, ale grzecznie odmówiłam. Razem jedliśmy, piliśmy piwo, rozmawialiśmy i śmieliśmy się. Wciąż bawił mnie obraz Polski, jaki tutaj królował, ale rozumiałam, skąd się wziął. Oczywiście na festiwalu polskim w Ashton w 2018 roku nie było żadnych Polaków. Byli tam tylko Amerykanie z polskimi korzeniami, dość już odległymi. Opowiadali mi o swoim pochodzeniu, miłości do Boga i historii Polonii w Nebrasce. Zachęcili, żebym udała się do dużych miast – Lincoln albo Omahy, bo tam Polonia jest spora i z pewnością znajdę kogoś, kto mówi po Polsku. Nie chciałam. Nigdy wcześniej nie spotkałam takiej polskiej społeczności i wcale nie miałam ochoty szukać kogoś innego w Nebrasce. Ashton to maleńka wioska, w której mieszkają głównie starsi ludzie. Prawie wszyscy to farmerzy. Opowiadali mi o tym, że młodzi wyjeżdżają i nikt nowy nie przybywa w ich strony. Mimo, że ich festiwal niewiele miał wspólnego z dzisiejszą Polską, trudno mi było nie docenić starań, jakie wszyscy wkładają w pielęgnowanie polskich zwyczajów. Nie brakowało komicznych sytuacji, ale bardzo polubiłam tych ludzi. I oni mnie chyba też.
Ku mojemu szczeremu zdumieniu, Przemkowi bardzo spodobało się brzmienie akordeonu. Mary, energiczna kobieta w średnim wieku, z którą zaprzyjaźniłam się tego dnia, zaraz kupiła mu akordeon w Polskim Centrum. Nie chciała słyszeć o pieniądzach. Wyraziła tylko życzenie, aby Młody grał, ile się da (spełniło się). I żeby o niej pamiętał. Co jakiś czas przypominam mu zatem o Ashton i o Mary.
A jeśli ktoś kiedyś wyśmieje jego akordeon, będzie mógł mu odpowiedzieć, parafrazując Gruchę: „historii tego akordeonu i tak byś nie zrozumiał”.
PS. A historia emigracji Polaków na Wielkie Równiny naprawdę jest godna uwagi. Ashton to skarbnica wiedzy i na pewno napiszę na ten temat więcej.
Wszystkie nazwiska zostały zamienione. Pozostawiłam jednak ich polski wydźwięk.
Kategorie: STANY KONTYNENTALNE, STRONA GŁÓWNA