Opowiem Wam dzisiaj historię o Atlantydzie. Zanim jednak złapiecie się za głowy: zapewniam, nie myślę o konkurowaniu z Platonem. Gdybym jednak podjęła absurdalne wyzwanie i zdecydowała się stanąć w szranki z dialogami filozofa, miałabym jedną, jedyną przewagę. Tak jest, proszę się nie uśmiechać pod nosem. Chociaż brak mi erudycji, opowieść o mojej Atlantydzie jest bezdyskusyjnie prawdziwsza.
–
Wyobraźcie sobie rozległą, głównie nizinną krainę. Czterokrotnie większą od Polski, jednak zamieszkiwaną przez prawie 900 razy mniej mieszkańców. Ziemię bogatą w złoto, gaz i diamenty, jednocześnie posiadającą tylko dwie w pełni asfaltowe drogi. I chociaż mieszka na niej mniej ludzi, niż w średniej wielkości polskim miasteczku, liczba języków urzędowych to jedenaście. Zdezorientowani? Pewnie jeśli napiszę, że panuje tam klimat subpolarny i polarny, sprawa się nieco rozjaśni.
Otóż jesteśmy na końcu świata. W kanadyjskich Terytoriach Północno-Zachodnich.
Już sama prowincja wydaje się obca. Ta ogromna tundrowa nizina nie przychodzi do głowy pierwsza, kiedy myślimy o Kanadzie. Ale skoro mamy już pojęcie o jej rozległości, warto uściślić, gdzie dokładnie znajduje się wspomniana Atlantyda.
Terytoria Północno-Zachodnie to jedna z dwóch prowincji, których większość stanowi tubylcza ludność Kanady. Oczywiście spotkamy tu także Kanadyjczyków, Anglików, czy Niemców. Na południu znajduje się też jedno spore miasto – Yellowknife (20.000), które skupia prawie połowę mieszkańców całej prowincji.
Tylko, że Tuktoyaktuk – nasza Atlantyda – nie jest położona na południu, ale w najdalej wysuniętym na północ punkcie Kanady, do którego da się dojechać drogą. Mało tego, nie zetkniemy się tu ze zbyt wieloma, dajmy na to, Anglikami, ponieważ prawie 90% populacji Tuk* to lud Inuvialuit – czyli Inuici zajmujący tereny zachodniej kanadyjskiej Arktyki.
II
Dzień, w którym dotarliśmy do Tuktoyaktuk był ciepły i słoneczny. Z tundrowej płaskości wyrastały przed naszymi oczami charakterystyczne dla tego terenu pingo – niewysokie pagóry, wypchnięte przez zamarzającą pod powierzchnią ziemi wodę. Wszystko tętniło ciepłą zielenią.
-Ha ha ha! Ty nie możesz przestać jeść! Spróbuj też muktuk. Zdrowe. I przytyjesz trochę. Muktuk dobrze robi na boczki! – starsza kobieta z rozbawieniem patrzyła na moje wypełnione rybą policzki, jednocześnie łapiąc się za biodra.
Muktuk – surowa skóra i tłuszcz z wieloryba (w tym przypadku białuchy arktycznej) okazało się przepyszne. Mieliśmy dużo szczęścia tego dnia, ponieważ trafiliśmy na Canada’s Parks Day. Mieszkańcy świętowali jedzeniem i wycieczkami łodzią do pobliskich Pingo. Dorośli dyskutowali, dzieciaki szalały, oprócz nas pojawiło się też kilkoro turystów. To wszystko wyjątkowo mnie cieszyło.
Dwa lata wcześniej Tuktoyaktuk – licząca niespełna 900 mieszkańców wioska – cieszyła się powstaniem całorocznej drogi do ich wspólnoty. Przed tym wydarzeniem była w pewnym sensie odizolowana od świata. Zima umożliwiała korzystanie z drogi lodowej, jednak lato odcinało opcję lądowej przeprawy. Z wypiekami na twarzy przeglądałam relacje w Internecie z otwarcia nowej kanadyjskiej drogi – ledwie kilka tygodni wcześniej byłam w tych okolicach . Wtedy trasa kończyła się w Inuvik, czyli miasteczku położonym około 150 kilometrów na południe od Tuk. Właśnie tam obiecałam sobie, że kiedyś wrócę.*
Jak dobrze w końcu tutaj być, pomyślałam, żując muktuk w pełnym słońcu.
III
Po świętowaniu Canada’s Parks Day pojechaliśmy na pole namiotowe, znajdujące się na krańcu cienkiego półwyspu w Tuktoyaktuk. Tuż nad Oceanem Arktycznym, po raz pierwszy postanowiliśmy skorzystać z płatnego kempingu. Pogoda dopisywała, a my, zmęczeni trochę miesiącem niewygód, chcieliśmy odpocząć. Rozbiliśmy namiot i poszliśmy na spacer. 20 minut później dotarliśmy do jedynej w wiosce budki z jedzeniem. Czekaliśmy na kolację, kiedy wiatr zaczął dawać o sobie znać i nasilać się z każdą chwilą. Właściciele food-trucka zaprosili nas do siebie. Szybko okazało się, że weranda ich domu nie wytrzyma podmuchów, jeśli natychmiast nie zostanie wzmocniona. Gospodarz zabrał się za wkręcanie dodatkowych śrub, Przemek natomiast pomagał w przenoszeniu canoes z plaży.
-Czy to jest normalne? – zapytałam, patrząc, jak gospodarze zabezpieczają swój dobytek wokół domu.
-Nie. O tej porze roku to nie jest normalne. Jest za wcześnie – odpowiedział mężczyzna, odkładając wkrętarkę na krzesło.
Wróciliśmy na kemping i resztę nocy wyciągaliśmy muł, żwir i kamienie z namiotu, próbując go uratować. Fale szalały na tyle wysoko, że woda lała się na nasze głowy. Mieliśmy problem z utrzymaniem równowagi na szalejącym wietrze. Intensywny wysiłek sprawił, że początkowo nie było nam zimno nawet wtedy, kiedy kolejne fale Oceanu Arktycznego zalewały włosy, ubrania i buty. Staraliśmy się przeciągnąć ważący kilkadziesiąt kilogramów namiot w głąb lądu, tak, aby udaremnić pochłonięcie go przez ocean. Poziom wody stale się podnosił i po pewnym czasie stało się jasne, że nie tylko namiot musimy przenieść. Żeby czuć się bezpiecznie, za radą lokalsów, odjechaliśmy dalej od brzegu. Od czasu do czasu ktoś podchodził, pytając, czy wszystko u nas w porządku i proponując pomoc. Kiedy w końcu, już nad ranem, udało nam się wygrać walkę z wiatrem, falami i ciężarem, przemoczeni do suchej nitki weszliśmy do auta i spakowaliśmy równie mokry namiot. Roztrzęsieni spojrzeliśmy na siebie. Później przenieśliśmy wzrok na domy, które przecież nadal tam stały, w których ktoś mieszkał, których nie dało się wyciągnąć tak, jak naszego namiotu…
Oczywiście nie był to największy sztorm, jaki mieszkańcy Tuktoyaktuk widzieli. Już kilka dni później żywioł uderzył w wybrzeża wioski kolejny raz, ze wzmożoną mocą.
–
Kiedy w końcu udało mi się dotrzeć do Tuktoyaktuk, zrozumiałam, że znalazłam się w wyjątkowym miejscu. Pięknym i jednocześnie przerażającym. Tutaj „zmiana klimatu” nie jest tylko pustym hasłem na okładce kolejnego magazynu, wobec którego przechodzi się obojętnie. Anomalne sztormy, podnoszenie się poziomu morza, ocieplenie klimatu – to wszystko łatwo zamieść pod dywan. Często skomplikowanie i złożoność procesów zniechęca do zagłębiania się w temat. Tylko, że w arktycznym Tuk zmiana klimatu to nie slogan, kartka z nudnej książki, ale podmywany wzburzonymi falami dom. Ekstremalna erozja wybrzeża naprawdę zmusza ludzi do przenoszenia się w głąb lądu. To coś namacalnego, widzialnego i odczuwalnego. Czy nadal możemy mówić, że „nas to nie dotyczy”? Tylko dlatego, że miejsca, w których mieszkamy, dzisiaj są bezpieczne? Ja nigdy nie zapomnę nocy, podczas której obserwowałam dom zawzięcie atakowany przez wzburzone fale oceanu i niestabilny klif… Co dalej?
Bazując na encyklopedycznych informacjach, Tuktoyaktuk jest dla nas światem tak odległym i obcym, jak to tylko możliwe. Jednak wystarczy zaledwie chwila na arktycznej ziemi, aby przekonać się, że żaden to wspomniany „koniec świata”, tylko bogaty kulturowo i pełny przyjaznych ludzi skrawek naszej wspólnej planety. Pytanie tylko, jak długo będziemy mogli cieszyć się miejscem, które ledwo w pełni otworzyło się na świat, a już zaczyna znikać?
Kanadyjska Atlantyda, jednakże do bólu rzeczywista.
***
Wszystkim, którzy ciekawi są sytuacji w Tuktoyaktuk, podrzucam link do fenomenalnego artykułu Weroniki Murray. Weronikę na pewno pamiętacie z bloga. Przypomnę, że to polska fotografka i dziennikarka, która od lat mieszka w Inuvik. Jej tekst i zdjęcia bardzo dobrze wyjaśniają i obrazują problem zmian klimatycznych w kanadyjskiej Arktyce. Dowiecie się, o co tak naprawdę w tym chodzi i jakie jest podłoże zachodzącego procesu. http://truenorthjournal.ca/2019/08/a-vanishing-land-tnpj-13/
*Tuk – zwyczajowa nazwa Tuktoyaktuk.
**Pisałam o tym wcześniej: https://mousetheadventurer.com/…/dempster-highway-niedokon…/
Kategorie: STRONA GŁÓWNA