Nigdy nie wierzcie blogerom!
A właściwie ich opiniom dotyczącym jakichś miejsc. Tak, tak, mojej opinii także.
Chciałabym dzisiaj publicznie uderzyć się w pierś. 2 lata temu, kiedy większości z Was jeszcze tutaj nie było, popełniłam tekst dotyczący Nowego Jorku. Zatytułowałam go “Tygiel dla bezdzietnych” i dałam do zrozumienia, że Nowy Jork jest ok, ale tylko dla dorosłych. Na blogu było jeszcze tak mało czytelników, że mam nadzieję, że nikogo nie zdążyłam zniechęcić. Dzisiaj, po ponownej wizycie, uważam, że napisałam bzdurę. Faktycznie wózek+metro+tłum to nie są warunki sprzyjające, jednak posunęłam się za daleko w mojej opinii. W końcu trafiliśmy tutaj drugi raz i był to istny plac zabaw. I dla mnie, i dla Przemka. Jesteśmy totalnymi fanami Nowego Jorku. Kolorowego, multikulturowego, rozświetlonego miasta. Czas, jaki w nim spędziliśmy był wypełniony typowym zwiedzaniem i spotkaniami z przyjaciółmi, dlatego na blogu nie pojawi się żadne opowiadanie, ani dłuższy wpis. Poczułam jednak potrzebę skorygowania zbyt odważnie wystawionej opinii sprzed 2 lat. Oprócz tego, naszła mnie pewna myśl dotycząca blogowania i podróżowania:
Jakiś czas temu przekształciłam formułę bloga i prawie zupełnie zrezygnowałam z tworzenia “eksperckich” przewodników*, nigdy nie zrobiłam listy “10 najlepszych atrakcji w…”, ani nie tworzyłam gotowych planów wycieczek. Dlaczego? Dlatego, że nie mam podstaw(piszę tylko za siebie), żeby to robić. Tydzień, czy nawet miesiąc w jakimś miejscu to zdecydowanie za mało, żeby stawiać się w roli eksperta od miasta, czy – o zgrozo – kraju. Poza tym NIE ISTNIEJE 10 najlepszych atrakcji w Barcelonie, Francji, czy na Zachodnim Wybrzeżu. Jesteśmy indywidualistami, każdy z nas ma swój własny świat, smak i wrażliwość. Ilu ludzi, tyle rankingów. Jestem zwolenniczką własnego pisania scenariusza, kierowania się swoimi decyzjami. Blogi mają głównie inspirować, czasami uświadamiać lub opowiadać o świecie. Żyjemy w rzeczywistości, w której podróżować jest coraz łatwiej. Wszelkie oczywiste zabytki, muzea, informacje dotyczące knajp i cen wejściówek możemy wygooglować. I to jest wspaniałe! Oszczędzamy na tym masę czasu. Mamy w smartfonach mapy, trudno się zgubić. Ale może czasami postarajmy się – tak! – postarajmy się zgubić, pójść nieutartą ścieżką, odkleić nos od telefonu i olać plan, który przygotował dla nas ktoś inny. Satysfakcja nieporównywalnie większa. Opłaciło mi się to już tak wiele razy, że gubię się coraz częściej i coraz chętniej. Traktujmy blogi jako inspirację, punkt zapalny, ale nie trzymajmy się ich kurczowo. Twórzmy swoje własne przygody, swoje własne miasta i kraje. Znajdźmy ulubioną knajpę po prostu, na ulicy, niekoniecznie tę z numerem 1 w rankingu z sieci.
*Nie wliczam przewodników takich jak ten po Twin Peaks, miejskich legendach w Seattle, czy plan Dalton Highway.
A na deserek kilka zdjęć, które nieraz zapalały podróżniczą iskrę (przecież właśnie o tę iskrę chodzi). Dzisiaj oczywiście z Nowego Jorku:
Kategorie: STANY KONTYNENTALNE, STRONA GŁÓWNA