Przed każdym wyjazdem obiecuję sama sobie, że będę zapisywać w zeszycie tak dużo, jak tylko się da. Zbyt często ulatywała mi myśl, ciekawe spostrzeżenie, imiona ludzi spotkanych na drodze. Oczywiście w rzeczywistości takie postanowienie ma tylko dwa realne zakończenia:
A)Nie zapisuję nic, bo szkoda mi czasu;
B)Przelewam naprędce natłok myśli na papier, ale późniejsze próby rozszyfrowania bazgrołów kończą się dojściem do wniosku, że równie dobrze ktoś mógł na tej kartce pisać po arabsku. Tyle rozumiem.
Dzisiaj nadszedł jednak ten wielki dzień, w którym nareszcie mój zeszyt okazał się użyteczny i przypomniał mi o krótkim, choć barwnym spotkaniu.
Z Dakoty Południowej (która spodobała Wam się chyba tak samo, jak nam!), postanowiliśmy jechać prosto do Nowego Jorku. Droga zajęła nam cztery dni, codziennie spaliśmy w innym miejscu, wszystko działo się szybko. Z tych czterech dni, jeden zapadł mi szczególnie w pamięć. Ciepły, słoneczny i prawie bezwietrzny. To był jeden z tych momentów, w których jesteś w stanie uwierzyć, że jesień to najpiękniejsza pora roku. Kolorowe liście spadają z drzew, ty nadal możesz chodzić w krótkim rękawku i jeszcze nie dopuszczasz do siebie myśli, że niedługo przyjdzie listopad, wpadniesz w głęboką depresję i zaczniesz spędzać wieczory ze starym kumplem, Netflixem. Jechaliśmy przez Indianę i zatrzymaliśmy się nad jeziorem Michigan. Był to dzień tak przyjemny, jak chłodny wiatr w upalny dzień; tak radosny, jak poranek bez bólu głowy po zakrapianej imprezie. Jedna godzina, którą mieliśmy tu spędzić, w niewyjaśniony sposób rozciągnęła się do pięciu. Nigdy nie widziałam takiego jeziora. Ogromne, głęboko-niebieskie. Na piaszczystej plaży kilka tęczowych parasoli, Przemek pluska się w wodzie i buduje zamki z piasku. Zupełnie jak wybrzeże jakiegoś popularnego morza, tyle że po sezonie. Ta spokojna, niespieszna atmosfera wyzwoliła we mnie prawdziwy strumień świadomości i po prostu musiałam zacząć pisać. Pisałam i pisałam i pisałam. Jedna strona, trzy, dziesięć stron. Pamiętam, że dużo tam było o Wielkich Równinach, o istocie podróżowania, jakieś wspomnienia z czasu, kiedy byłam w ciąży i tysiąc innych, mało związanych ze sobą wątków.
Dzisiaj przypomniałam sobie o tym i pomyślałam, że chyba warto w końcu zajrzeć w zeszyt. Powoli przewracałam 15 zapisanych tamtego dnia stron. Nie byłam w stanie rozczytać prawie nic. Dlaczego ja zawsze tak się spieszę przy pisaniu odręcznym? Cały tekst w błoto. Udało mi się rozszyfrować tylko kilka pełnych linijek i może co piąte słowo. Aż w końcu doszłam do strony piętnastej i ostatniej. Wpis urywa się, a pod spodem widzę jedno, jedyne zdanie zapisane krzywymi, ale drukowanymi, wielkimi i dość wyraźnymi literami. Prawdopodobnie najgorsze z całego tekstu:
„K…, MUSZĘ KOŃCZYĆ, BO ZACZEPIAJĄ MNIE PIJANE BABCIE!!!”
Nie wiem, o czym dokładnie pisałam przed postawieniem tego “wybitnego” zdania, ale za to pamiętam wyraźnie, co się wydarzyło zaraz po. Odwróciłam się w stronę rozkrzyczanej kobiety, która nie dawała mi się skupić.
-A co tam piszesz, kochana?! Mam nadzieję, że kiedyś to opublikujesz. A jak już opublikujesz, to mi koniecznie wyślij.
Zakłopotana szybko zamknęłam zeszyt, mrucząc coś pod nosem.
Dwie zawiane przyjaciółki spędzały późne popołudnie przy butelce whisky na plaży. Obydwie miały około 65 lat i szampańskie nastroje. Poprosiły, żebym się do nich przysiadła, więc zrobiłam to. Jedna z nich, Indianka, była tęga i miała długi, siwo-czarny warkocz. Paliła papierosa za papierosem i dużo mówiła. Druga, drobna i niska blondynka z fikuśnym kapeluszem w kolorze bordo, miała nieświadomy wyraz twarzy i przyklejony uśmiech, który obnażał poważne ubytki w uzębieniu. Mało mówiła, ale dużo chichotała. Obydwie były sympatyczne i zaraz minęło mi poirytowanie spowodowane przerwaniem pisania. Po krótkiej wymianie zdań – skąd jesteśmy, co tutaj robimy, jak nam się podoba – Indianka przerwała uprzejmości i przeszła do konkretów:
-No dobra, Joanna. Masz, napij się z nami. Jesteś spoko babka, bo jeździsz bez faceta i ja to szanuję. Szacunek, masz coś oleju w głowie i z facetem nie jeździsz. Za to się napijemy.
Blondynka zachichotała.
-Przepraszam, prowadzę, nie za bardzo mogę pić.
-Niech będzie. Chcesz się coś od nas dowiedzieć o tym miejscu? Zobacz – pokazała palcem w kierunku wody – to jezioro jest piękne. Jest tylko jeden czarny punkt, miejsce, którego lepiej nie oglądać. Ale ja jestem szczera i powiem ci. Widzisz, tam daleko?
Wskazywała na północny-zachód. Przyjrzałam się dokładnie i zobaczyłam niewyraźny zarys jakichś budynków.
-Ooooh! Czy stąd widać…
-Tak, dokładnie. Właśnie stąd widać to miejsce, w którym mieszka dwóch najgorszych dupków na świecie. Nasi eks. Wzięli i nas zostawili. A my możemy tylko ostrzegać takie młode dziewczyny, jak ty, że każdy w końcu ucieknie do jakiegoś Chicago i tyle z tego będzie – w tym momencie pokazała środkowy palec w stronę ledwo widocznego zarysu Chicago, wyrastającego z drugiej strony jeziora. – Kurde, Joanna, weź no się napij za siłę dziewczyn.
Pociągnęłam mały łyk z butelki. Nie chciałam im mówić, że mam zupełnie inne zdanie na temat facetów, ale jednocześnie jak tu się nie napić za siłę dziewczyn?
Ten zupełnie nieoczekiwany babski wieczór przekształcił się w lawinę udzielanych mi dziwacznych rad podróżniczych. Dowiedziałam się na przykład, żeby czasem nie jeździć do pewnego miasta w Pensylwanii, bo tam śmierdzi. Natomiast w Ohio mieszka Simon, który jest parszywy i nigdy w życiu nie chciałabym go spotkać, więc lepiej tam też się nie wybierać. Co do mojej wizyty w Nowym Jorku, zdania były podzielone. W końcu, po krótkiej sprzeczce, zapadł wyrok: mogę jechać. Uznałam to za dobry moment, aby się rozejść.
-Powinnyście napisać subiektywny przewodnik po USA. To byłby hit!
Wziełąm Przemka za rękę i ruszyłąm w stronę auta.
Trochę szkoda mi tych zamazanych 15 stron w zeszycie. Całe szczęście, że zostało chociaż jedno zdanie i przypomniałam sobie o tym, że z jednej strony jeziora mieszka ktoś, kto złamał komuś serce, natomiast z drugiej strony ktoś, komu złamano serce, pokazuje mu środkowy palec.
Kategorie: STANY KONTYNENTALNE, STRONA GŁÓWNA