STANY KONTYNENTALNE

Estrada i dolary, czyli jeden dzień w Mieście Muzyki.

1

Wiecie, co to jest honky-tonk?

Dla tych, którzy potrząsnęli głową:

Honky-tonk to takie miejsce – drogi czytelniku – gdzie nigdy, przenigdy w życiu nie chciałbyś wejść w poplamionej mlekiem bluzce, upapranych czekoladą spodniach, z trzema maskotkami, książeczką o gadającym jastrzębiu i dwoma plecakami, z czego w jednym siedzi trzyletni, czający się na lody drapieżnik, który w trakcie polowania jest gotowy na wszystko. Dobrze wiesz, że w każdej chwili może sięgnąć po swoją najgroźniejszą broń: wydobyć z siebie ultradźwięki, które najprawdopodobniej mają na celu odstraszenie potencjalnych rywali. Tak, to zdecydowanie nie jest wymarzony układ.
Najbardziej wnikliwy czytelnik na pewno już wie, w jakim towarzystwie odwiedziłam honky-tonk w Nashville.

No dobrze, zacznijmy jeszcze raz:

Honky-tonk to bardzo popularny w południowych i południowo-zachodnich Stanach bar, w którym szczęśliwi ludzie bez dzieci pod pachą śpiewają i grają muzykę country. Kobiety w kusych spódniczkach piszczą pod maleńkimi scenami, inne razem z mężczyznami rozkręcają swoją muzyczną karierę przy bębnach, gitarze lub mikrofonie. Wszystkich łączy jedno: whisky. Najsłynniejsze honky-tonki na świecie czekają na spragnionych zabawy w Nashville, Mieście Muzyki (i Jacka Danielsa).

Do Nashville dojechaliśmy dość wczesnym popołudniem, więc uznałam, że nie będzie to chyba wielkim faux-pas, jeśli wejdziemy do baru z Myszem. A – uwierzcie mi – naprawdę tego chciałam. Byłam gotowa zrobić to w stanie – delikatnie mówiąc – dyskusyjnej atrakcyjności, usiąść obok dziewczyn z efektownie ułożonymi włosami i mieć to… tfu, być temu całkowicie obojętną. W moim przypadku oznacza to bardzo wiele. Mówiąc wprost: nie jestem podróżniczką, która nie nakłada makijażu. Nie ubieram się w złachane koszule, bo tak mi wygodnie. Jestem trochę próżna (Mój mały coming-out).
Ponieważ do auta mieliśmy wsiąść dopiero nocą, pozwoliłam sobie na małe piwo. Mysza wyciągnęłam z plecaka, zamówiłam mu lody, posadziłam na krześle i czekałam, stawiając zakłady we własnej głowie, co nadejdzie pierwsze: ultradźwięki drapieżnika czy kelnerka z lodami waniliowym. Jak ja się pomyliłam!

Mysz omiótł wzrokiem bar. Zobaczył scenę, zeskoczył z krzesła i zanim zdążyłam go dogonić, wykonał piękny ślizg pod krzesłami, pokonał dwa wzmacniacze, wspiął się po kilku schodkach i wylądował przy mikrofonie (właściwie to przy samym statywie, ale nie zorientował się). Natychmiast rozpoczął około dwudziestominutowy, żywiołowy koncert obejmujący wszystkie piosenki, jakie znał + muzyczne wyznanie miłości do swojego taty. W repertuarze: piosenka o gwiazdce, jajku, kotku i – ku mojemu zaskoczeniu i wzruszeniu – “Life on Mars” Davida Bowie. W ten sposób zarobił od publiczności swoje pierwsze pięć dolarów. Chyba więcej nie muszę pisać. Naprawdę, to była moja najlepsza wizyta w barze ever. I znowu zrobiło mi się trochę głupio.

Zaraz potem udaliśmy się do Country Music Hall of Fame & Museum, gdzie nasze uszy rozpieszczane były przez Johnny’ego Casha i Boba Dylana. Mysz patrzył tam na gitary, a wzrok miał rozmarzony. Spoglądając na niego nie miałam wątpliwości co do tego, że miłość do muzyki odziedziczył po mnie. Nashville to jedno z naszych ulubionych miast.

PS. Pięć dolarów natychmiast przepuścił na dokładkę lodów. Cóż, nad oszczędzaniem musimy jeszcze popracować.

Podrzucam Wam Boba Dylana. Może ktoś będzie miał ochotę go dzisiaj posłuchać. Wybrałam “Like a Rolling Stone”, ponieważ nie każdy wie, że ta kultowa piosenka jest jego.

Psst! Jeśli nas lubisz, odhacz się na facebooku – będziesz na bieżąco!

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.