Na świecie żyje ponad siedem i pół miliarda ludzi. Ktoś nas rozsypał bardzo niezdarnie. Nierówno rozrzucił po planecie i przykleił do niej grawitacją. W tokijskim metrze, wypełnionym w 120%, pracuje oshiya – czyli ktoś, kto upycha ludzi do pociągu. Człowiekowi wepchniętemu właśnie przez oshiyę do metra, jak sardynkę do puszki, trudno pewnie sobie wyobrazić, że gdzieś na ziemi, inny człowiek oddycha pełną piersią i patrząc w dal, nie widzi nikogo w przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów. Ja natomiast, stawiając pierwszy krok na ziemiach ludu Gwichya Gwich’in, samo istnienie oshiyi gdziekolwiek na świecie podawałam w wątpliwość. W północnej Kanadzie wolna przestrzeń uginała kolana. Dalej jedziemy przez Depster Highway.
Przez większą część dnia spotkaliśmy tylko dwie osoby. Byli to panowie, którzy przeprawili nas promem na drugi brzeg rzeki Arctic Red. Właśnie tutaj, na jej zbiegu z rzeką Mackenzie, żyje niecałe 200 osób z tych siedmiu i pół miliarda. Niedużo.
Zjechaliśmy z promu, zaparkowaliśmy i oto naszym oczom ukazał się wielki, stylizowany na hollywoodzki, napis na pobliskim wzniesieniu. Tylko, że litery układały się w słowo TSIIGEHTCHIC, czyli nazwę wioski położonej na 67 równoleżniku w Terytoriach Północno-Zachodnich. Poza tym napisem, Tsiigehtchic niewiele miał wspólnego z Los Angeles, chwała Bogu. Wybraliśmy się na spacer po niewielkiej osadzie i nie spotkaliśmy nikogo. Zajrzeliśmy do pustego kościoła i na cmentarz. Poszliśmy pod zamknięte Visitor Center i sklep. Wdrapaliśmy się na wzgórze porośnięte gęsto krzakami, pełne komarów i innych insektów. Nikogo. Krok po kroku, przeszliśmy każdą piaszczystą drogę wioski. W końcu usiedliśmy na brzegu rzeki. Łodzie rybaków leżały w nieładzie. W nocy szalał ogromny wiatr, który mocno dał się nam we znaki nad Oceanem Arktycznym, ale i tutaj pozostawił po sobie ślad. Ciekawe, gdzie są wszyscy, pomyślałam, zabijając komara na mojej dłoni. Za późno – pękł i obryzgał mnie moją własną krwią, kiedy tylko go dotknęłam. Komary, muchy, muszki i inne robactwo to prawdziwe wyzwanie dla przyjezdnych na północy. Trudno, zbierajmy się. Prom kursuje na zbiegu rzek Arctic Red i Mackenzie cały dzień, nie będzie problemu.
Bez promu nie dałoby rady. Łączy ze sobą Dempster Highway, przeciętą przez rzekę Mackenzie a także dopływa do Tsiigehtchic. Darmowy transport wodny czyni możliwym przebrnięcie Dempster latem. Mimo, że prom obsługują mieszkańcy pobliskiej wioski, mało kto postanawia do niej zajrzeć. Zdarza się, że turyści zatrzymują się tu przez przypadek. Po prostu mylą brzeg, na którym powinni wysiąść.
My nie trafiliśmy tu przez przypadek, ale po odbiciu się od zamkniętych do zamkniętych drzwi, szybko postanowiliśmy wracać. Szliśmy zdłuż rzeki, kierując się w stronę auta, kiedy poczułam dym.
– Przemek, tam chyba ktoś jest. Jak myślisz? – wskazałam w stronę drzew. Ktoś krzątał się przy drewnianej chatce, tuż obok wąskiej drogi.
Kobieta powiesiła przygotowane ryby na drewnie i wracała zająć się kolejnymi. Patroszyła je, czyściła, podsypywała solą i nacinała. Ale jak! Posługiwała się nożem tak sprawnie, że czułam, jakbym podglądała artystę w trakcie pracy. Szybkie, precyzyjne i jednocześnie delikatne ruchy. Moje krojenie wygląda jak walenie toporem na oślep, pomyślałam. Tego popołudnia wiał wiatr – ryby kołysały się na swoich wieszakach, przyjmując powietrze i dym z tlącego się na dole wątłego ognia.
– Dzień dobry! Możemy chwilę zostać? Co pani robi?
– Suszoną rybę! Chodźcie, chodźcie.
– To wszystko dla pani i pani bliskich?
– Część dla rodziny – mam już piątkę wnuków! A resztę ryb będę chciała sprzedać. Widzieliście chyba, jakie tutaj są ceny, ha? Trzeba jakoś sobie próbować radzić. Powyjeżdżali wszyscy. Ale ja tutaj lubię żyć. Mój mąż łowi ryby latem, ja je suszę. Widzieliście, ludzie zbierają jagody. A i na karibu można zapolować. Chodźcie, spróbujcie sobie ikry. Dobra i na surowo. Posolić też możecie, jeśli chcecie. Pyszne.
Faktycznie. Było pyszne.
-Proszę – powiedziała, wciskając mi w rękę reklamówkę pełną świeżo złowionych i oprawionych ryb.
-Ale… my nie mamy teraz żadnych pieniędzy.
Machnęła ręką i uśmiechnęła się serdecznie.
-Po prostu obiecaj, że zapamiętasz tę starszą panią, która daleko, daleko w Arktyce zajmuje się rybami.
Rybami w okolicach Tsiigehtchic ludzie zajmowali się od dawna. Już ponad 500 lat temu tereny te były idealne do stworzenia letniego obozowiska do połowu ryb. Lud Gwichya Gwich’in, czyli dosłownie „ludzie z płaskich ziem”, zależni byli od sezonowych dóbr natury. Podróżowali razem ze zmianą pory roku. Latem łowili ryby, jesienią przemieszczali się w górę rzeki Arctic Red, zimą polowali na karibu w górach a wiosną powoli wracali do letnich obozowisk nad rzeką. Zimą suszone ryby trzymały przy życiu nie tylko ludzi, ale i zwierzęta – karmiono nimi psy zaprzęgowe (jeśli przejrzycie zdjęcia, zobaczycie, że coś im z tego pozostało – gdy tylko zabrałam się za przygotowanie rybnej kolacji, nagle, nie wiadomo skąd, zjawił się jeden z nich). Gwichya Gwich’in rozumieli krajobraz i zwierzęta. Wiedzili, gdzie iść, dzięki doświadczeniu, obserwacji i historiach przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Życie toczyło się tym rytmem przez długie lata. Porządek został naruszony nie tak dawno temu. Pierwszy kontakt z Europejczykami mieszkańcy Tsiigehtchic mieli 230 lat wstecz. Na rzece Nagwichoonjik spotkali Alexandra Mackenziego, szkockiego podróżnika i kupca. Chociaż jego wizyta była krótka, wywarła ogromny impakt na lokalną społeczność i sprowadziła kolejnych podróżników, kupców i misjonarzy. Założono kościoły, wprowadzono zachodnią wiarę, ustanowiono policję. W trakcie gorączki złota nad rzeką Klondike Gwichya Gwich’in przyswoili pieniądze, zastępując nimi handel wymienny. Zaczęli posyłać dzieci do szkół, gdzie zdolność posługiwania się rodzimym językiem malała. Powoli zastępował go angielski i francuski. Na szczęście – jak wiecie z poprzednich wpisów – język Gwich’in nadal jest żywy i niektórzy wciąż się nim posługują. Tryb życia zmienił się znacząco. Zaczęto obchodzić takie święta, jak Wielkanoc czy Boże Narodzenie, a co za tym idzie – wydłużał się czas spędzany w jednym miejscu. Od wizyty Mackenziego zmieniło się wiele, ale nie wszystko. Rzeka nie nazywa się już Nagwichoonjik, tylko Mackenzie, jednak nadal pozostała życiodajnym źródłem. Jeszcze w 1960 roku ludzie z okolic Tsiigehtchic zimę spędzali w górach, schodząc w dół rzeki dopiero wiosną. W latach siedemdziesiątych wybudowano Dempster Highway, która połączyła osadę z resztą świata a także przyniosła zatrudnienie mieszkańcom wioski.
Chociaż zmiany, które zaszły tutaj w krótkim czasie mocno wpłynęły na codzienność, kobieta, którą spotkaliśmy, suszyła ryby złowione niedawno przez jej męża. Tak samo, jak przed wiekami. Mówiąc szczerze, miałam wrażenie, że czas się tutaj zatrzymał.
Na świecie jest siedem i pół miliarda ludzi, ale wtedy kobieta przygotowująca ryby była dla mnie jedyna. Niezależnie od tego, ile osób w tym samym czasie zostało upchniętych do metra. Całe światy można zamknąć w jednym człowieku.
Dzisiaj napisałam o rybach. Jednak istotną częścią kultury i życia na tych terenach jest także karibu. Następnym razem ktoś opowie Wam właśnie o karibu, i to w wyjątkowo piękny sposób. Zaglądajcie.
Kategorie: STRONA GŁÓWNA