-Poproszę hot-doga.
-Nie ma. – odpowiada młody, pulchny chłopak.
Patrzę na menu zawieszone na ścianie tuż za nim. Jest całkiem bogate jak na obskurny sklep na stacji benzynowej na końcu świata.
-W takim razie poproszę hamburgera.
-Też nie ma.
-A sałatka?
-Nie.
-W takim razie, co jest?
-Są donuty. – Wskazuje na półkę pełną much, na której leżało mnóstwo bezkształtnych mas ciasta polanych lukrem.
Poczułam, że wielki balon wypełniony entuzjazmem kurczy się jak przebity szpilką. Szukaliśmy jakiegokolwiek sklepu i stacji dwie godziny. Spoglądam na chłopaka za ladą. Akurat wyjmował sobie coś z zębów. Tych, które mu zostały. Nie wyglądał na specjalnie zaangażowanego w zatrzymanie jedynych klientów, którzy byli w sklepie. Właściwie, jaką mu to robi różnicę, pomyślałam. Mysz zaczął biegać po sklepie w poszukiwaniu lodówki i nagle moje rozczarowanie zamieniło się w przerażenie. Kiedy zobaczyłam sklep, w przypływie emocji obiecałam, że kupię mu tutaj loda waniliowego. Chłopak za ladą nadal zawzięcie próbował wyjąć coś z zębów i robił się już naprawdę zniecierpliwiony. Na czerwonym policzku usiadła jedna z much. Ten oto grzebiący sobie w buzi młodzieniec był teraz jedną z najważniejszych osób na świecie. Już ubrałam go w wieniec z liści laurowych i już widziałam, jak w odpowiedzi na moje pytanie pokazuje mi kciuk w dół. Rodzice, wiecie, co to znaczy rozczarowane dziecko, prawda?
-Zdecydowałaś się na coś? – Wyrocznia przerwała moje rozmyślania brutalnie przyspieszając moment ostateczny.
-Tak, poproszę jednego donuta. I lody. Są lody?
-Nie ma. Ale mogę powiedzieć Ci, jak dojechać do sklepu, gdzie są lody, hamburgery, sushi w paczce i co tylko zechcesz.
-Będę wdzięczna.
-Droga jest prosta, wyjedź na autostradę, kieruj się na Zachód i za 100 mil będzie zjazd prosto pod naprawdę-duży-sklep.
-…
Przez dwa dni wszystkie moje spotkania z cywilizacją wyglądały podobnie. Oczywiście czasy, w których Polacy myśleli, że w Ameryce to tylko wieżowce, levisy i coca-cola (taka prawdziwa – nie polo-cockta), już minęły i wszyscy wiedzą, że Stany to nie kraina mlekiem i miodem płynąca. Jednak zetknięcie z miasteczkami w środku kraju było szokujące. Oddalone o kilkadziesiąt a nawet kilkaset mil od jakiegokolwiek większego miasta, nudne, puste, monotonne i przygnębiające. Dwa dni wcześniej widzieliśmy z Myszem kilka zjazdów z autostrady do tak zwanych „ghost towns”, czyli opuszczonych miasteczek. Bardzo chcieliśmy tam pojechać, niestety – czas nam nie pozwolił. Po wizycie w miasteczkach Iowy, Dakoty czy Missouri uznałam, że swoje „ghost towns” zobaczyłam. Przypomniałam sobie Endorę Gilberta i zastanowiłam się, w jakim to było stanie. Sprawdziłam po powrocie – Iowa. Zrobiło mi się trochę głupio, że klimat malutkich mieścin tak mnie zaskoczył. W końcu wszędzie da się żyć. Ale różnica między typowym małym miasteczkiem w Polsce a tym w Stanach jest kolosalna. I uważam, że to u nas żyje się łatwiej. Kluczową rolę gra tutaj oczywiście ogromna przestrzeń USA.
PS. Jeśli kogoś zainteresował temat „ghost towns”, podaję Wam całkiem miły pokaz slajdów z amerykańskimi miasteczkami + krótkie opisy. Moim faworytem jest chyba Goldfield w Arizonie. Następnym razem na pewno nie przegapię wizyty w takim miejscu.
Już niebawem pojawią się ślady cywilizacji. Jeśli chcesz być na bieżąco, odhacz się na facebooku!
Kategorie: STANY KONTYNENTALNE, STRONA GŁÓWNA
Bardzo dobry styl pisania, ktory zatrzymuje i naprawde angazuje! Jestes kobieta wielu talentow, Joanno, ale pisanie jest jednym z najlepszych z nich! Impressed 😉
Uau, dziękuję pięknie! 🙂
Nastepna, pieknie napisana historia Waszych wojazy. Czyta sie to fantastycznie. Nie pomyslalas aby z tego stworzyc ksiazke w przyszlosci? Gratulacje, Joasiu
.